sobota, 15 października 2011

Romeo i Julia XXI wieku - „The Fountain” by Darren Arnofsky i Kent Williams.


Darren Arnofsky jest znany jako reżyser filmowy. Jego obrazy „Pi” i „Requem for a dream” zdobyły uznanie krytyków, a przez widzów zostały uznane za kultowe. W 2002 roku prace nad jego kolejnym filmem napotkały szereg trudności, które doprowadziły do zawieszenia projektu. By uratować scenariusz Arnofsky podpisał kontrakt z nowojorskim wydawnictwem Vertigo. Film, który w końcu udało się wyprodukować wywołał skrajne emocje wśród odbiorców, komiks został zaś niemal zupełnie zapomniany.



Vertigo jest jednym z najciekawszych amerykańskich wydawnictw. Zostało powołane do życia na początku lat dziewięćdziesiątych przez DC Comics, by przy jego pomocy wydawać ambitniejsze pozycje kierowane do dorosłych czytelników (nie do końca pasujące do sztandarowej oferty DC). Do tej pory pod szyldem Vertigo ukazało się kilkaset komiksów,  między innymi kilka takich serii, jak: „Sandman”, „Preacher”, „Fables”, „Lucifer”, „Hellblazer”, „Y: The Last Man”, „100 Bullets” czy pojedynczych albumów, jak: „V For Vendetta”, „Arkham Asylium”, „The Filth”, „Mr. Punch”,  z których spora część została wydana również w Polsce. Komiksy tego wydawnictwa są jednymi z najczęściej nagradzanych, obecnie nadal produkowana seria „Fables” otrzymała już czternaście nagród Eisnera.

 




      Wydawać by się mogło, że sposób w jaki Arnofsky opowiada swoją historię jest chaotyczny i niezrozumiały.  Dzieli ją bowiem na trzy osobne warstwy, które następnie rozbija jeszcze na mniejsze części. Z poszczególnych momentów, zdarzeń i sytuacji układa coś na kształt skomplikowanej mozaiki. Taka struktura  nie jest przyjazna dla odbiorcy, jednak gdy spojrzymy na całość już po skończeniu lektury, wydaje się mieć dużo więcej sensu.

I.                         W XVI wieku On jest konkwistadorem, poszukującym  w Ameryce Południowej Drzewa Życia, będącego jedynym ratunkiem dla ogarniętej wojną ojczyzny, Ona jest królową Hiszpanii, zakochaną ze wzajemnością w swym rycerzu.  
II.                   W XX wieku On jest neurochirurgiem opętanym chęcią znalezienia lekarstwa na raka, Ona jest jego śmiertelnie chorą żoną.
III.                      W XXV wieku On przemierza kosmos w czymś przypominającym bańkę mydlaną z olbrzymim drzewem w środku, Ona jest zjawą towarzyszącą mu w podróży.

             Dzięki tej konstrukcji historia  nabiera bardziej uniwersalnego charakteru. Bez względu na czas i miejsce uczucia, pragnienia i wątpliwości bohaterów są niezmienne. Sam wątek miłosny, mimo że stanowi rdzeń opowieści w pewnym momencie schodzi na dalszy plan, robiąc miejsce dla kwestii bardziej filozoficznych. 



Kent Williams na co dzień nie rysuje komiksów,  jest pełnoetatowym malarzem i to nawet jednym z tych, którzy sprzedają swoje obrazy za spore pieniądze. Oprócz The Fountain, współtworzył „Blood a tale” i „Tell me, dark”, wykonał też kilka okładek dla serii Hellblazer (wszystkie wydane przez Vertigo).
O tym albumie mogę bez wachnia powiedzieć, że to jeden z najlepszych graficznie komiksów, jakie miałem w rękach. Większa jego część, rysowana tuszem, utrzymana jest w jednolitej szaro-niebiesko-zielonej kolorystyce, a reszta została namalowana. Williams posiada charakterystyczny dla siebie sposób przedstawiania postaci ludzkich, który doskonale współgra z konceptem komiksu, w którym ciało ludzkie jest tu istotnym elementem. Dopracowany, bardzo spójny, a momentami wręcz widowiskowy, powinien zachwycić nie tylko znawców komiksów. 
 

„The Fountain” nie jest kolejnym komiksowym romansidłem,  ładnie ubraną i zgrabnie opowiedzianą papką. Sięga daleko poza to, co zazwyczaj znajdujemy w komiksach, nawet tych określanych przez krytyków jako te z „górnej półki”.
Związek dwojga ludzi rozciągnięty w czasie i przestrzeni staje się punktem wyjścia dla rozważań na temat człowieczeństwa, poświęcenia, życia, a przede wszystkim jego kresu. Autorom nie wpadając w banał udaje się dotknąć szeregu tematów,  które niechętnie są poruszane w sztuce współczesnej. Samo w sobie jest to już nie lada sukcesem.
Ten komiks jest czymś w rodzaju „Romea i Juli” XXI wieku, jest romans, są ostre narzędzia do robienia krzywdy i cała ta sprawa z umieraniem… No dobrze… ten komiks w ogóle nie jest jak „Romeo i Julia” ale to niezły tytuł, prawda? Zdecydowanie polecam!




niedziela, 8 maja 2011

To nie będzie bolało… - „PIXY” by Max Andersson

Wydaje mi się, że rok 2005 był jednym z przełomowych momentów w historii komiksu w Polsce. Na pewno nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale jest kilka rzeczy, które sprawiają , że trudno przejść koło tej daty zupełnie obojętnie. Po pierwsze wystartowały wtedy dwa nowe wydawnictwa – Timof i Cisi Wspólnicy oraz Taurus Media, które mimo skromnych początków, mają obecnie jedne z najciekawszych ofert na rynku. Po drugie Kultura Gniewu wydała 2 komiksy, o których nikt w naszym kraju nie słyszał i na które nikt nie czekał – „Pixy” Maxa Anderssona oraz „Deszcz” Villego Ranta. W ten ryzykowny sposób zasygnalizowała kierunek, w jakim będzie podążać-  kierunek, który sprawił, że jest to obecnie najważniejsze wydawnictwo komiksowe w Polsce.

Pixy to płód zamieszkujący krainę zmarłych (tak, jest martwy). Razem z innymi płodami żłopie wódę, jeździ na motorze, podrywa dziewczyny (też płody i też martwe), a w wolnych chwilach bawi się bazooką.
Mniej szczęśliwe życie wiodą jego niedoszli rodzice: Alka Seltzer i Angina Pectoris. Zmuszeni do opuszczenia swojej klatki schodowej, z powodu infekcji grafitii, zajmują mieszkanie przypadkowo poznanej „ulepszonej wersji człowieka”, który na ich oczach umiera. Zgodnie z instrukcją znalezioną na opakowaniu mleka oddają jego ciało do skupu, otrzymując w zamian kombinezony antykoncepcyjne, kupon na zakupy w H&M i pracę dla Alki w państwowej hodowli pieniędzy. Sprawę komplikuje  Pixy, który przypomina sobie o mamie i zmusza ją do ciągłego opowiadania  bajek (w tym przypadku należy przyjąć, że Dostojewski to literatura dziecięca). Doprowadzona do skrajnego wyczerpania Angina wysyła Alkę do krainy zmarłych, by odnalazł i zabił ich niedoszłe dziecko.

Jeśli uważasz, że to trochę zbyt drastyczne to od razu zrezygnuj z sięgania po ten komiks. To dopiero początek, a im dalej tym gorzej. Andersson tworzy kuriozalny świat, rządzący się swoimi własnymi prawami, zaludnia go równie dziwnymi postaciami i obserwuje co z tego wyjdzie. Oglądamy więc martwe domy - ludojady, handlarzy czasem, sztuczne ciała, które zamieniają się po śmierci w meble, składane w ofierze telewizory, nieśmiertelne, mordercze płody, zstępujące z nieba budki z hot dogami i wiele innych. Akcja toczy się szybko, trup ściele się gęsto a wszystko robi się coraz dziwniejsze i bardziej groteskowe. 




Charakterystyczna atmosfera komiksu nie jest jedynie zasługą zakręconej fabuły. Ilustracje są równie dziwaczne, co sama historia. Utrzymane w czerni i bieli potęgują wrażenie groteskowego koszmaru.  Nie mają zbyt wiele wspólnego z estetyczną oprawą  współczesnych komiksów mainstreamowych, kojarzą się raczej z undergroundem końca ubiegłego stulecia (dalej nie mogę się przyzwyczaić, że mamy już kolejne). Andersson  posiada własny, charakterystyczny styl, którego nie sposób pomylić z niczym innym. Można narzekać na brzydkie i odrzucające ilustracje, ale trudno posądzić autora o niedbałość, czy brak techniki, wydaje się raczej, że celowo korzysta z takiej, a nie innej estetyki.
O Maxie Anderssonie wiadomo niewiele. Jest szwedem, robi dziwne komiksy i czasem też filmy, lubi Bałkany i lalki z mięsa. W Polsce oprócz „Pixy’ego” wydany został jeszcze „Pan Śmierć i Dziewczyna”. KG planuje wydać też album „Bośniacki płaski pies” stworzony we współpracy z Larsem Sjunnesson’em, niestety trwa to już tak długo, że wielu straciło nadzieje.




Komiks Anderssona drażni brzydkimi ilustracjami, absurdalnością i nieprzewidywalnością, zyskując tyle samo przeciwników, co zwolenników. Ci pierwsi narzekają na dziwaczność, nieprzyjemną atmosferę koszmaru, przemoc, wulgaryzmy i makabryczny humor. Tym drugim to wszystko po prostu nie przeszkadza.
To, co mnie urzekło to śmiałość, z jaką autor używa swojej wyobraźni. Bez oglądania się na poprawność polityczną czy konwenanse, proponuje czytelnikowi bezpardonową jazdę bez trzymanki. Nie cofa się przed niczym by uczynić swą historię tak makabryczną i szaloną jak to tylko możliwe, wyśmienicie się przy tym bawiąc. Może ten komiks nie porusza trudnych, społecznych tematów, ani nie próbuje też zmienić czyjegoś życia na lepsze, ale niewątpliwie jest oryginalną i świetnie opowiedzianą historią.  A takich trochę brakuje we współczesnym komiksie…

niedziela, 17 kwietnia 2011

Keep the Noise loud! - „Sygnał do szumu” by Neil Gaiman & Dave McKean

 
Sygnał do szumu (SdSz) jeszcze jakiś czas temu wymieniano jako jeden z tych komiksów, które nie ukażą się w naszym kraju przez najbliższą dekadę. Mówiono, że jest za trudny dla przeciętnego czytelnika, że nikt na naszym rynku komiksowym nie odważy się w to zainwestować i że w ogóle nie ma szans. Wbrew tym pesymistycznym przewidywaniom od dwóch lat, za sprawą Egmontu, ten komiks jest dostępny w Polsce.   

Neil Gaiman i Dave McKean to nazwiska dobrze znane w świecie komiksu. Ich wspólne projekty jak choćby „Mr Punch”, „Violent Cases”, „Wilki w Scianach” czy „The day i swapped my dad for two goldfish” zyskały sporą sławę na całym świecie, wyznaczając równocześnie nowe standardy zarówno jeśli chodzi o tematykę, jak i samą oprawę graficzną. Odpowiadali za praca nad serią „Sandman” (scenarzysta, dyrektor artystyczny),  jedynym komiksem w historii, który otrzymał „World Fantasy Award”, a przez wielu czytelników do dziś uznawanym za najwbitniejszy komiks w historii. W naszym kraju Gaiman znany jest przede wszystkim ze względu na swoją prozę, „Nigdziebądz”, „Amerykańscy bogowie” czy zekranizowany kilka lat temu „Gwiezdy pył”. McKean pracuje jako grafik, tworząc okładki płyt, książek i komiksów. Jego najsłynniejsze samodzielne dzieło to niemal 500 stronnicową powieść graficzna „Cages”. 




Bohaterem SdSz jest reżyser filmowy. Umiera, ale zamiast poddać się leczeniu układa w swojej głowie swój ostatni scenariusz. Film nigdy nie zostanie zrealizowany i nikt go nie zobaczy, ale jemu zdaje się to nie przeszkadzać. Akcja rozgrywa się 31 grudnia 999 roku, kiedy to mała europejska wioska przygotowuje się na nadchodzący koniec świata. Tuż przed północą jej mieszkańcy opuszczają swoje domy by wyjść na spotkanie swemu przeznaczeniu. 

            Oprawa graficzna nie będzie zaskoczeniem dla tych, który zetknęli się już z twórczością McKeana. Ale nawet oni będą musieli przyznać, że obok „Mr Punch” SdSz jest komiksem, który robi duże wrażenie. Ilustracje wykonano wieloma technikami, które łącza się i przenikają. Są też zdjęcia, dużo elementów stworzonych komputerowo. Niewielkie, porozrzucane kadry kontrastują z pełnymi rozmachu całostronicowymi planszami, a charakterystyczne dla McKeana kolaże można znaleźć w całym albumie. Rzadko spotyka się komiksy tak dopracowany graficznie i widowiskowe jak ten, ale rzeczą która szczególnie zwróciła moją uwagę było to jak bardzo część wizualna komiksu wiąże się z jego treścią. By osiągnąć efekt tytułowego szumu McKean wykorzystuje kilka technik, które mimo swej prostoty świetnie spełniają swe zadanie. Najbardziej typowa polega na takim rozplanowaniu kadrów, by w każdym kolejnym pokazać obiekt z większej odległości. Stopniowo pojawia się coraz więcej szczegółów, aż w końcu udaje się nam w tym chaosie znaleźć to, co od początku tam było.
            W przypadku SdSz „czytanie” bardzo łatwo przechodzi w „oglądanie”, równie często dzieje się też na odwrót. Musisz wtedy cofnąć się stronę wcześniej i nadrobić to, co cię ominęło. Strona graficzna albumu jest ściśle dopasowana do tekstu, podąża za nim i uzupełnia go. 


  

Czy SdSz jest opowieścią o umieraniu? Oczywiście, że jest. Patrząc na głównego bohatera nie trudno tego nie zauważyć. Ale czy studium śmierci artysty jest wszystkim, co twórcy mają nam do zaoferowania? 

Egmont na swojej stronie napisał: „Album odzwierciedla wspólne Gaimanowi i McKeanowi przekonanie, że we współczesnym świecie ważne sprawy są nieustannie zagłuszane przez wszechobecny szum informacyjny.”  co jest chyba największym strzałem w kolano jakie zdarzyło się temu wydawnictwu. Po pierwsze - po przeczytaniu tego wcale nie chcesz kupić komiksu, bo przecież wiesz o czym jest. Po drugie - to nieprawda.                     
Skąd więc ten opis? Trudno powiedzieć. Może autor w pośpiechu sprawdził, czym jest „signal to noise ratio”, upewnił się, że ktoś samotnie umiera w dużym mieście i uznał, że to wystarczy? Albo opętał go szatan, przegrał turniej w mini golfa, właśnie przeprowadził się do Warszawy i zwyczajnie miał zły dzień? Bo komiksu raczej nie przeczytał. 


 

Trudno w jednym zdaniu streścić, o czym album opowiada, co odzwierciedla, a czego nie. Niewątpliwie jest to komiks o umieraniu, ale można w nim znaleść nieco więcej. Nie chciałbym przeprowadzać tu gruntwnej analizy treści. Byłoby to prawdopodobnie potwornie nudne, a nawet gdyby ktoś dotrwał do końca nie widziałby powodu by samodzielnie sięgnąć po komiks. Zamiast odpowiedzi proponuję pytania. Może niektórym łatwiej będzie zrozumieć komiks, jeśli będą wiedzieli jakich odpowiedzi szukać.
Czym jest szum, a czym sygnał? Czy szum faktycznie jest bezwartościowy, czy to raczej dzieło, które tworzy bohater wpływa na niego w równym stopniu jak on na nie? Czy tworzenie jest szansą na nieśmiertelność, autoterapią, podróżą, eksperymentem? Czym jest Apokatastaza? Kiedy opowiadana przez nas historia jest prawdziwa, a kiedy nie? Kim jest Roland Barthes i co rozumie przez stwierdzenie „Sztuka nie zna szumów”? Czym różni się strukturalizm od post strukturalizmu i czy przypadkiem komiks nie polemizuje z założeniami któregoś z nich?




SdSz nie jest komiksem, który bierze się do ręki oczekując prostej rozrywki. Prowokuje i zmusza do myślenia, wymaga pełnego skupienia i nie daje jednoznacznych odpowiedzi. Mimo to czyta i ogląda się go dobrze. Ma wszystko, czego potrzebuje by uznać go za godny uwagi: świetne rysunki i równie dobrą historię, które udało się autorom zręcznie połączyć. Mimo, że nie zawsze potrafimy podążyć za myślami głównego bohatera i nie zawsze rozumiemy jego motywy, to jednak czujemy z nim swoistą więź, może współczucie, może podziw a może coś zupełnie innego.
Ten album prawdopodobnie nie spodoba się miłośnikom komiksów o superbohaterach. Akcji jest niewiele, a bohaterskości jeszcze mniej. Fani zombie, kolorowych  mutantów, czy szalonych naukowców też nie znajdą tam niczego znajomego. Ale może właśnie to jest dostateczny powód by po niego sięgneli?

środa, 13 kwietnia 2011

Wstępniak

Mimo opóźnień blog niedługo rozpocznie swoją działalność.
Dziękuję Jutce za śliczny layout, link do jej strony możecie znaleźć po prawej.
Mam nadzieję, że od teraz posty będą się pojawiać systematycznie.
Pozdrawiam i zapraszam do czytania!

niedziela, 28 listopada 2010

próbny post


Comics (from the Greek κωμικόςkōmikos "of or pertaining to comedy" from κῶμος - kōmos "revel, komos",[1] via the Latincōmicus) is a graphic medium in which images convey a sequential narrative. The term derives from the mostly humorous early work in the medium, and came to apply to that form of the medium including those far from comic. The sequential nature of the pictures, and the predominance of pictures over words, distinguishes comics from picture books, though there is some overlap between the two. Most comics combine words with images, often indicating speech in the form of word balloons, but pantomime strips, such as The Little King, are not uncommon. Words other than dialogue, captions for example, usually expand upon the pictures, but sometimes act in counterpoint.[2]
Early precursors of comics as they are known today include Trajan's Column and the work of William Hogarth. By the 19th century, the medium as we know it today began to take form among European and American artists. Comics as a real mass medium started to emerge in the United States in the early 20th century with the newspaper comic strip, where its form began to be standardized (image-driven, speech balloons, etc.), first in Sunday strips and later in daily strips. The combination of words and pictures proved popular and quickly spread throughout the world.